W końcu zabraliśmy się za dopisanie brakujących odcinków naszego bloga z pobytu w Birmie, kiedy to z powodu awarii laptopa nie byliśmy w stanie pisać. Niniejszym informujemy, że pierwsza część - Yangon - znalazła się wraz z fotografiami w odpowiednim miejscu bloga. Opis kolejnych miast
Wczesnym rankiem dotarliśmy do najbogatszego miasta Chin - Shenshen. Jeszcze w Babu, Gosia z pomocą chińskich studentów wypytała się dokładnie na jaki dworzec autobusowy przyjeżdżamy. Aby nam ułatwić życie sporządziła dodatkowo mapkę ułatwiającą dotarcie z dworca do granicy z Hong Kongiem.
Nadszedł czas pożegnać się z Wietnamem. Nasza wyprawa nieubłaganie zbliżała się do końca. Mieliśmy wrócić do Chin by następnie możliwie szybko dotrzeć do Hong Kongu. Teraz zaczynał liczyć się czas bo data na bilecie lotniczym była absolutnie niezmienialna. Hotel w Hanoi opuściliśmy o 5 rano.
Kwadrans przed umówioną godziną pojawiliśmy się w agencji turystycznej. Przywitała nas kierowniczka biura i poprosiła o poczekanie paru minut. Po pewnym czasie zadzwonił telefon, a chwilę później w drzwiach pojawił się jakiś facet. Kierowniczka oznajmiła, że on zaprowadzi nas do samochodu którym dostaniemy się do Halong City - to tylko dwie minuty - dodała.
Hanoi przywitało nas strugami deszczu. Do miasta wjechaliśmy przed 5 rano. Taka pora to nie jest najlepszy czas na poznawanie nowej stolicy, a ulewa z pewnością nie ułatwiała zadania. Autobus zatrzymał się przy południowym krańcu jeziora. Udało się nam zlokalizować na mapie, ale cały czas było to parę kilometrów od miejsca w którym chcieliśmy znaleźć nocleg.
Dzień przed opuszczeniem Kambodży, rozmawialiśmy z jednym z kierowców motorków. - dokąd jutro jedziecie? - zapytał - do Sajgonu - odpowiedzieliśmy - Powodzenia... Przerażające, motocyklista z Phnom Penh, miejsca w którym ruch uliczny przypomina chaos w najczystszej formie życzy nam powodzenia w Sajgonie.
Nie planowaliśmy odwiedzić wybrzeża Kambodży, myśleliśmy raczej o poleżeniu chwilę na jakiejś plaży w Wietnamie, ale obchody Chińskiego Nowego Roku zmusiły nas do kolejnej modyfikacji planów. Byliśmy bardzo zmęczeni. Wykończyło nas intensywne zwiedzanie Angkoru, Krzysiek borykał się z niezaleczonym przeziębieniem i generalnie nie mieliśmy już siły ani ochoty na zwiedzanie czegokolwiek.
Wiele już widzieliśmy miast w Azji, ale Phnom Penh mocno nas zaskoczyło. Dużo więcej spodziewaliśmy się po stolicy Kambodży, tym bardziej że niegdyś miasto to było zwane "perłą Indochin". Pierwsze wrażenie Na pierwszy rzut oka miasto szokuje swoim wyglądem i panującym w nim zgiełkiem.
Angkor - legendarna stolica potężnego królestwa Khmerów, od wielu, wielu lat był na liście najważniejszych miejsc, które chcemy odwiedzić w Azji. W gruncie rzeczy był to nasz "numer dwa" aktualnej wyprawy i w końcu, po 181 dniach od opuszczenia Polski dotarliśmy do jego bram. Czy Angkor powala swoim wyglądem?
Parę minut przed piątą rano dotarliśmy na dworzec kolejowy w Bangkoku. Chyba jedyną rzeczą na jakiej się nie zawiedliśmy podczas pobytu w stolicy Tajlandii to jej taksówkarze. Ilekroć przyszło nam korzystać z ich usług zawsze szybko, sprawnie i uczciwie dowozili nas na miejsce. Tak było i tym razem.
Samolot z Rangunu wylądował na lotnisku w Bangkoku o czasie. Zatem po raz trzeci znaleźliśmy się w Tajlandii. I wiecie co? Mamy dosyć Tajów i całej Tajlandii. W sumie to mamy dosyć tylko Bangkoku bo tylko tyle w tym kraju widzieliśmy, ale chyba w zupełności to wystarczy by nie planować jakiegoś szybkiego powrotu do tego kraju.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Myanmar to zamknięte, izolowane na arenie międzynarodowej państwo rządzone od lat przez wojskową juntę. Wiele osób spiera się o to czy kraj ten powinien być odwiedzany przez turystów czy też nie, czy wizyty zagranicznych gości mimowolnie wspierają finansowo władzę czy też są jedynym realnym oknem kraju na świat.
Przez okno w samolocie, z wysokości paru kilometrów oglądaliśmy pierwsze krajobrazy krainy do jakiej zmierzaliśmy - rządzonej przez juntę wojskową, niemal całkowicie izolowanej na arenie międzynarodowej, tajemniczej Birmy - lub może trzeba by rzec bardziej poprawnie - Myanmaru. Zaraz po przekroczeniu Zatoki Mottama, gdy samolot zniżał lot przed lądowaniem w Yangonie coraz dokładniej widać było pola uprawne ciągnące się po płaskim terenie aż po horyzont.
Z powodu awarii zasilacza w naszym laptopie wpis ten zostanie uzupelniony zaraz po powrocie do Polski. Prosimy o cierpliwosc.
Dodatkowy dzień leżenia na plaży na Wyspie Pangkor powodował, że właściwie zabrakło nam czasu na odwiedzenie ponoć jednego z najważniejszych miejsc w półwyspowej Malezji - miasta Georgetown na Wyspie Penang. Georgetown było pierwszą brytyjską osadą w Malezji założoną jeszcze przed utworzeniem kolonii w Singapurze i Melace.
W Malezji pragnęliśmy położyć się na parę dni na jakiejś plaży. Z wyspami Perhentian nam nie wyszło, na Penang jest za tłoczno, zatem wybór padł na położoną pomiędzy Kuala Lumpur a Butterworth niewielką wyspą Pangkor. Przewodnik opisuje ją jako jedną z najbardziej urokliwych wysp na zachodnim wybrzeżu Malezji. Pierwsze wrażenie nie jest jakieś porażające.
O odwiedzeniu Kuala Lumpur myśleliśmy już od paru dobrych lat. Mało wiedzieliśmy w sumie na jego temat ale zawsze postrzegaliśmy to miasto jako miejsce które będzie się nam podobało. Trochę niewłaściwie wybraliśmy czas jego odwiedzenia. Każde miejsce zobaczone zaraz po wyjeździe z Singapuru wypada gorzej.
Wyobraźcie sobie miejsce na ziemi, gdzie ludzie różnych ras i wyznań żyją w spokoju. Gdzie na jednej ulicy, tuż obok meczetu stoi kościół katolicki lub hinduska gophura, gdzie luksusowe samochody, z ubranymi w garnitury kierowcami zatrzymują się przed pieszym i to wcale nie tylko na pasach, gdzie w gazetach można znaleźć wielkie nagłówki artykułów typu "co zrobić aby obcokrajowcy czuli się u nas jeszcze lepiej", miejsce gdzie za jedzenie w metrze płaci się karę w wysokości 660 USD, a za palenie papierosów w miejscu publicznym - 1000 USD.
Po niespełna 23 godzinach spędzonych w pociągu z Bangkoku dotarliśmy na dalekie południe Tajlandii, do granicznego miasteczka Sungai Kolok. Przejazd tą trasą był niezwykle przyjemnym i relaksującym doświadczeniem. Chcąc zaoszczędzić pieniądze oraz nie lubiąc wagonów z klimatyzacją wybraliśmy jedną z najtańszych klas - II klasę, siedzącą, w wagonie bez klimatyzacji.
Bangkok - gigantyczna, batonowa metropolia. Dotarliśmy tu przed północą, a wjazd do samego miasta trwał ponad godzinę i to nie przez korki - bo mknęliśmy autostradą - lecz przez rozległość tego miasta. Centrum handlowe, kolejna dzielnica, lotnisko, kolejne centrum handlowe, dzielnica mieszkalna, centrum handlowe, dzielnica biurowców i w końcu autobusowy dworzec północny.
Po 11 godzinach jazdy, głodni, brudni, zmęczeni stresem i niepewni co będzie dalej dotarliśmy ponownie do Vientiane. Miasto było już nam znane więc nie daliśmy się naciągnąć na kurs tuk-tukiem za 4 USD (tym bardziej że nie mieliśmy przy sobie laotańskiej waluty) lecz przyjechaliśmy na dworzec Talat Sao kursowym minibusem za jedyne 2000 Kip / os.
W Laosie planowaliśmy zostać 14 dni. Jednak niespodziewanie otrzymana na granicy 30 dniowa wiza znacznie przedłużyła nasz pobyt. To był już nasz 27 dzień w Laosie więc był to najwyższy czas udać się do w dalszą drogę - do Tajlandii. Siedem dni wcześniej Będąc w Vientiane udaliśmy się do ambasady Tajlandii chcąc potwierdzić że przekraczając granicę nieopodal Pakse możemy otrzymać tajską, 15 dniową wizę od ręki.
Champasak opuściliśmy wczesnym porankiem. Bez większych problemów dotarliśmy do skrzyżowania z drogą nr 13 gdzie chcieliśmy łapać autobus dalej na południe, w stronę granicy z Kambodżą. Jak się okazało autobus w tamtym kierunku, absolutnie pełen białasów czekał na krzyżówce już ponad godzinę.
Zbudziły nas nagle zapalone światła i puszczona głośna, tajska, ckliwa muzyka. Zbliżaliśmy się do Pakse. Za oknem świtało. Nie mieliśmy zamiaru zostawać w Pakse lecz tego samego dnia chcieliśmy ruszyć jeszcze dalej na południe Laosu, do Champasak. Niestety, konieczność zakupienia w Vientiane droższego niż planowaliśmy biletu sprawiła że byliśmy prawie kompletnie bez kasy.
Vientiane (czyt. Wienczian lub z franc. Wientian) to w sumie nieco więcej niż większe miasteczko, z tą różnicą że pełni rolę stolicy Laosu. Gdy tam dotarliśmy zrozumieliśmy dlaczego były plany przeniesienia stolicy daleko na północ do Vieng Xai, w miejsce gdzie pośród dziewiczej przyrody, nieopodal miejsca gdzie mieszkali przywódcy Pateth Lao, można było zbudować wszystko od nowa i odciąć się od kolonialnej spuścizny.
Opuściliśmy Xam Nuea wczesnym rankiem rozpoczynając długą podróż na południe. Trasę przez Phonsavan już znaliśmy zatem wybraliśmy najdłuższą możliwą w Laosie autobusową trasę prowadzącą do stolicy kraju przez jego północne tereny. I był to świetny pomysł. Odcinek trasy pomiędzy Nam Noen a Pak Mong (droga nr 1) był przepiękny.
Jak dotąd bardzo podoba się nam Laos zatem postanowiliśmy ponownie zejść z utartych szlaków i odwiedzić najrzadziej odwiedzaną prowincję kraju, położoną daleko na północy, przy granicy z Wietnamem i Chinami - Hua Phan. W tym celu, z Phonsavan wyruszyliśmy w podróż do stolicy prowincji Xam Nuea (czyt.
Jakkolwiek Luang Prabang okazało się być cudownym miejscem my chcieliśmy w Laosie zobaczyć też miejsca mniej turystyczne i bardziej prawdziwe. Dlatego z Luang Prabang udaliśmy się do oddalonego o 8 godzin jazdy na wschód miasteczka Phonsavan w prowincji Xieng Khuang. W samym mieście nie ma absolutnie nic ciekawego do zobaczenia ale jego okolica kryje w sobie wiele pięknych, ale i czasem smutnych miejsc.
Znużeni dwudniowym rejsem po Mekongu - uch, jak to brzmi dekadencko - ucieszyliśmy się niezmiernie na widok pierwszych zabudowań Luang Prabang. Mieliśmy jednak serdecznie dosyć podpitego towarzystwa na tyłach łodzi, prześcigającego się w opowiadaniach o tym kto gdzie był i co zobaczył - niestety, aż przykro było słuchać tych pijackich wynurzeń, a także drażniło nas wielkopańskie zachowanie kilku "księżniczek" z przodu, które do Laosu przyjechały na 5 dni dosłownie, w ramach fakultatywnej wycieczki z Tajlandii i teraz patrząc na wszystkich z góry, przebierając się czwarty raz podczas podróży wykazywały zniecierpliwienie, zmuszone przebywać w towarzystwie plebsu.
Czasy kiedy to łodzie na Mekongu były jedynym środkiem transportu w regionie odeszły już dawno do historii, nie mniej jednak rzeka ta w tak silny sposób związana jest z tą częścią świata, z jego historią i kulturą że bardzo chcieliśmy odbyć po niej rejs i przyjrzeć się przyrodzie i codziennemu życiu na obydwu jej brzegach.
W Laosie, obok autobusów powszechnym środkiem publicznej komunikacji między miastami są tzw. Sawngthaew (czyt. sangtu) czyli mniejsze lub większe ciężarówki, czasem też przedłużone pickupy z dwoma rzędami drewnianych siedzeń ułożonymi naprzeciw siebie i metalową konstrukcją zwieńczoną plastikowym dachem i bagażnikiem.
Sabai Dii Laos "Sabai Dii" to po laotańsku "witaj, dzień dobry" i to słowo towarzyszy nam niemal na każdym kroku w Laosie. Zawsze wypowiadane jest z szerokim uśmiechem na ustach i w taki sposób że nie sposób przejść obojętnym. Jest to coś przemiłego i z tym wyrazem, z całą pewnością będziemy kojarzyć ten kraj.
Blog ten jest kontynuacją rozpoczętej parę miesięcy wcześniej podróży po Azji. W części pierwszej "Tak dużo jak to możliwe - cz.I - Daleki Wschód" opisaliśmy naszą podróż po Rosji, Mongolii i Chinach. Rozpoczynając zupełnie nowy etap naszej wyprawy - Indochiny - postanowiliśmy kontynuować jego opisywanie w nowym blogu.
ostatni wpis: | 10 mar 2007 (17 lat temu) |
pierwszy wpis: | 1 gru 2006 (18 lat temu) |
liczba tekstów: | 42 |
liczba zdjęć: | 319 |
liczba komentarzy: | 1 |
odwiedzone kraje: | 11 |
odwiedzone miejscowości: | 44 |
strona jest częścią portalu transazja.pl
© 2004-2024 transazja.pl
transAzja.pl to serwis internetowy promujący indywidualne podróże po Azji. Przez wirtualny przewodnik po miastach opisuje transport, zwiedzanie, noclegi, jedzenie w wielu lokalizacjach w Azji. Dzięki temu zwiedzanie Chin, Indii, Nepalu, Tajlandii stało się prostsze. Poza tym, transAzja.pl prezentuje dane klimatyczne sponad 3000 miast, opisuje zalecane szczepienia ochronne i tropikalne zagrożenia chorobowe, prezentuje też informacje konsularne oraz kursy walut krajów Azji. Pośród usług dostępnych w serwisie są pośrednictwo wizowe oraz tanie bilety lotnicze. Dodatkowo dzięki rozbudowanemu kalendarium znaleźć można wszystkie święta religijnie i święta państwowe w krajach Azji. Serwis oferuje także możliwość pisania travelBloga oraz publikację zdjęć z podróży.